środa, 19 lutego 2014

Ho Chi Minh (Sajgon)

Dotarliśmy do Sajgonu w Wietnamie.
To chyba najbardziej europejskie z azjatyckich miast, w których byliśmy. Jest tu dużo zieleni więc przyjemnie się spaceruje i można zawsze przysiąść na ławce na zielonym skwerze lub w parku. Jest też bardzo czysto jak na Azję.
To co rzuca się w oczy od razu to, że panuje tu bardzo duży ruch uliczny ale nie ma tu wielu samochodów. Mieszkańcy przemieszczają się głównie na skuterach i motorach. Hałas jest uciążliwy ale w porównaniu do Indii nie jest najgorzej.
Druga rzecz, którą odnotowaliśmy to ogromna ilość knajp, restauracji i ulicznych straganów z jedzeniem. Widać, że Sajgończycy lubią dobrze pojeść. Wybór jedzenia jest niesamowity. Wszystko wygląda smakowicie i co chwile chciałoby się czegoś spróbować. Raj dla smakoszy.
Samo miasto jest dosyć nowoczesne chociaż co jakiś czas można dostrzec piękne kolonialne budynki. 
Byliśmy dzisiaj w Muzeum Wojny. Warto odwiedzić to miejsce żeby zobaczyć jak wielkiej tragedii doświadczył ten naród w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku jak i przez kolejne dekady po wojnie.  Zdjęcia ofiar i drastyczne opisy tego co się tu działo na długo zostaną w pamięci. Do tego można obejrzeć sporą kolekcję militariów włączając czołgi, myśliwce, helikoptery i inne pojazdy wojskowe.
Ceny w Sajgonie są bardzo przystępne. Za pyszną zupkę Pho z wołowiną zapłacicie 7 zł. Najlepszy sok ze świeżego ananasa kosztował 0,5 $. Piwko można wypić za dolara a nawet mniej jak dobrze poszukacie. Za bardzo przyjemny, dwuosobowy pokój z łazienką i klimatyzacją płacimy 60 zł.

Niestety musieliśmy podjąć trudną decyzję o tymczasowym przerwaniu naszej wyprawy ze względów rodzinnych. Może ruszymy dalej jak sytuacja się poprawi. Tymczasem do zobaczenia w WWA.
Ahoj
Ratusz w Sajgonie

Szkolna orkiestra podczas próby na ulicy

Muzeum wojny

Ruch na ulicach

Najlepsza na świecie zupa Pho Bo.

poniedziałek, 17 lutego 2014

Angkor - ciąg dalszy

Dzisiaj kolejny dzień zwiedzania kompleksu Angkor. Z informacji praktycznych to pierwszy dzień pod tytułem "small Angkor tour" kosztował 15 $ za tuk tuka. Kierowca woził nas do kolejnych kompleksów zabytków przez około 6 godzin z przerwą na lunch. Jedzenie przy świątyniach jest relatywnie drogie ale da się zjeść lunch w granicach 8 $ z napojami na dwie osoby. Drugiego dnia za "long tour" (długi bo odległości są większe niż podczas "short tour" ale w sumie czasowo krócej bo w sumie 5 godzin) zapłaciliśmy 18 $ za tuk tuka przy czym na nasze życzenie wróciliśmy jeszcze do jednej świątyni z pierwszego dnia. Bilet trzydniowy do całego kompleksu Angkor kosztuje 40 $ od osoby.
Jedzenie w mieście jest nieco tańsze. Za kolację z piwkiem zapłaciliśmy 6,5 $.
Poniżej kilka zdjęć z dzisiejszej wycieczki:






niedziela, 16 lutego 2014

Angkor

Jesteśmy w Kambodży. Po godzinie lotu z Bangkoku, kiedy podchodziliśmy do lądowania naszym oczom ukazały się ogromne obszary lasów, które są w wielu miejscach pozalewane wodami z okolicznych rzek.
Jest zielono-pomarańczowo bo tam gdzie nie ma lasu pojawiają się skrawki ziemi o ceglastym kolorze.
Przyjemne lotnisko w Siem Reap powitało nas sprawną obsługą i po chwili mogliśmy już wdychać upalne powietrze, w którym wreszcie nie czuć spalin.
Miasteczko jest bardzo przyjemne. Pełno tu barów, knajpek i restauracji. Oczywiście są też typowe bazary dla turystów ale jest też spory rynek spożywczy z prawdziwego zdarzenia. 
Ceny wszędzie są podawane w dolarach. Jest to tak turystyczne miejsce, że nikt nie bawi się w wymianę amerykańskich banknotów na lokalną walutę. Nawet bankomaty wypłacają dolary. Niestety nie jest tu najtaniej bo wszystko jest robione pod turystów, a wiadomo Ci są jak dojne krowy ;) szczególnie Chińczycy, którzy odkąd mogą podróżować zalewają masowo całą Azję i zostawiają wszędzie rulony banknotów.
Jedynie hotele i piwo wydają się być w bardzo przystępnych cenach. Lokalne piwo Cambodia, polewane z kega kosztuje pół dolara. 
Rano wybraliśmy się na zwiedzanie Angkoru. Nie będę tu opisywał całej historii powstania tego gigantycznego kompleksu świątyń, grobowców i pałacy. Ważne, że został zbudowany w XII wieku, przez Kmerów. Tylko proszę nie mylić Kmerów z Czerwonymi Kmerami jak to robili turyści Polacy-"Cebulacy", których przypadkowo podsłuchaliśmy. 
Wrażenia podczas zwiedzania są niesamowite i nawet tłumy turystów nie przeszkadzają za bardzo w doświadczeniach. Tylko upał daje się we znaki po kilku godzinach łażenia. To trzeba zobaczyć na własne oczy ...albo na naszych zdjęciach ;)









Po całym dniu zwiedzania przyjemnie było potaplać się w basenie, a na kolację hamburgery z mięsem krokodyla:
 Mięso nie smakuje jak kurczak - a wiele osób tak twierdzi. Jest dużo smaczniejsze.

czwartek, 13 lutego 2014

Spacer po Bangkoku

Dzisiaj musieliśmy odebrać wizy z amabasady wietnamskiej i zrobiliśmy sobie przejażdżkę tramwajem wodnym po rzece Chao Praia. Przyjemna to była przejażdżka bo wiaterek wiał nam w twarz i zawsze przyjemniej być na wodzie niż na ulicy podczas upału. 



Potem połaziliśmy po bazarze z jedzeniem czyli zrobiliśmy to co tygryski lubią najbardziej ;)




Po południu dotarliśmy w okolice turystycznego centrum bazarowo-knajpowego czyli Kao San road i tu mogliśmy oddać się rozkoszom podniebienia. Ja jeszcze bardzo ostrożnie ale Kaśka mogła pojeść lepiej. To nasza ulubiona żarciownia:

A na koniec pozdrowienia od bangkockiej policji ;)

środa, 12 lutego 2014

Postój w Bangkoku

Chwilę nas nie było na blogu ale to tylko dlatego, że nam się znowu sytuacja pokiełbasiła.
Dolecieliśmy z Katmandu do Bangkoku. Sam lot trwał trzy i pół godziny więc na szczęście niezbyt długo. Widoczność była świetna więc mogliśmy jeszcze przez chwilę popatrzeć na Himalaje.


Niestety podczas owego lotu znowu czułem się dosyć mizernie. Kiedy wieczorem dotarliśmy wreszcie do hotelu, w którym się zatrzymujemy podczas każdej wizyty w stolicy Tajlandii czułem się już fatalnie. Wróciła gorączka i zaczęły się sensacje. Nie wiem czy był to nawrót tyfusa czy też mój osłabiony organizm nie wytrzymał i dopadła mnie inna zaraza. W każdym razie kolejne trzy dni dochodziłem do siebie leżąc w łóżku. Nie było wesoło ale na szczęście jakoś przetrwałem i powoli odzyskuję siły. 
Dzisiaj rano, po raz pierwszy od przyjazdu wyprawiliśmy się na drobną wycieczkę do ambasady wietnamskiej żeby załatwić wizy.
W drodze powrotnej trafiliśmy w środek protestów antyrządowych, o których media trąbią od 2 miesięcy. 
Wiadomo, że od czasu do czasu dochodzi tu do nieprzyjemnych starć i co gorsza zdarzają się ofiary. Jednak z naszej perspektywy atmosfera protestów jest raczej spokojna i posunę się do stwierdzenia festiwalowa. Poza strefami protestów życie w mieście toczy się normalnie i zapewne większość turystów nie ma nawet pojęcia, że coś się dzieje jeśli nie śledzą wiadomości.
Mieliśmy okazję zobaczyć miasteczko namiotowe oraz bazar gastronomiczno/zaopatrzeniowy dla protestujących. To niesamowite jak Tajowie potrafią się świetnie organizować i robić biznes nawet przy okazji takich akcji. Wielkie oczy zrobiłem kiedy tuż przy rozstawionych na ulicy namiotach zobaczyłem stragan z mopami i wiadrami. Na cholerę komuś mop i wiadro podczas manifestacji?
Strefa protestujących, którą oglądaliśmy mieści się w centrum miasta, na handlowej ulicy gdzie po obu stronach stoją wielkie, nowoczesne centra handlowe, stadiony i biurowce. Mimo tego, że ulice są zamknięte, wszystkie sklepy i firmy w okolicy funkcjonują w miarę możliwości normalnie. 

Co do protestujących to podziwiamy ich za to, że trzymają się już tyle czasu. Mieszkanie w namiocie rozstawionym na betonie, w trzydziestostopniowym upale przez ponad dwa miesiące jest wyzwaniem nawet dla twardzieli. 



Dzisiejsza wycieczka była dosyć krótka bo sił mi nie starczyło na wiele. Mam nadzieję, że będzie już tylko lepiej. Na zwiedzanie Bangkoku się nie nastawiamy bo byliśmy juz tutaj wiele razy i zdjęć zrobiliśmy kilkaset. Poszwędamy się pewnie po uliczkach i bazarach z jedzeniem w miarę moich możliwości. 
Tymczasem trzymajcie kciuki :)

piątek, 7 lutego 2014

Nie jedźcie do Nepalu jeśli... - podsumowanie i informacje praktyczne

Przyszedł czas podsumowania tego krótkiego, a jednak intensywnego etapu podróży po Nepalu.
Jadąc tutaj mieliśmy w głowie obrazy buddyjskich klasztorów w górach, pięknych lasów w dolinach, zdobnej architektury i generalnie uduchowionej aury Himalajów. Liczyliśmy na dobre nepalskie jedzenie. Myśleliśmy o przyjemnych spacerach w czystej okolicy i odpoczynku po hałasie w Indiach.
Jeśli wy też mieliście taki obraz w głowie to możecie się pomylić tak jak my. Oczywiście są to tylko nasze wrażenia oparte na tym co zobaczyliśmy i czego doświadczyliśmy. Niestety ze względu na stan zdrowia nie dane nam było wybrać się w dalsze rejony Nepalu ani odbyć dłuższego trekkingu w górach. Być może wtedy mielibyśmy inne zdanie.

Jeśli szukacie piękna i estetyki w architekturze nepalskich budynków to jej raczej nie znajdziecie. Klasztorów buddyjskich widzieliśmy kilka i żaden nie był nawet odrobinę ciekawy i przyjazny w sensie estetycznym. Wszędzie natomiast mogliśmy odczuć atmosferę odpustu i chęć autochtonów do wciśnięcia nam każdego, najdrobniejszego, niepotrzebnego nam barachła za kosmiczne pieniądze. Jedzenia nepalskiego, które moglibyśmy określić jako smaczne szukać tu można ze świecą. Ledwie kilka potraw, które jedliśmy można uznać za w miarę OK. Nepalczycy mają zdecydowany problem z nadużywaniem soli.
Od hałasu Indii odpoczęliśmy dopiero w Pokharze. Lecz i tu niestety panuje bylejakość i bazar. 
Poza widokiem na potężne góry w oddali i w miarę czystym jeziorem nie ma tu nic ciekawego. Polecono nam lekki trekking z przewodnikiem w okolicznych górach. Obiecywano piękne widoki i miły spacer. Przez dwie godziny szliśmy zakurzoną, dosyć prostą drogą po średnio pięknej, wiejskiej okolicy. Od czasu do czasu mijały nas samochody okrywając nas warstwą pyłu i chmurą spalin. Przewodnik chyba był na oddzielnym spacerze niż my bo szedł 50 metrów za nami i prawie się nie odezwał podczas tych kilku godzin spędzonych "razem" z nami mimo, że kilka razy próbowaliśmy zagaić rozmowę. Całość kosztowała nas 50 dolarów i sporo irytacji na właścicieli hotelu którzy tak bardzo zapewniali nas o atrakcyjności tej wycieczki. Znowu poczuliśmy się naciągnięci. 

Hostele są drogie w stosunku do jakości i w porównaniu do Indii. Jedzenie jest w wielu przypadkach nijakie jeśli chodzi o smak i bywa relatywnie drogie w zależności od miejsca. Atrakcje turystyczne robione są z byle czego, byle tylko wyciągnąć pieniądze.

Nepalczycy wydają się być bardzo sympatyczni i uśmiechnięci ale po dłuższym czasie ma się wrażenie, że jest o sztuczne biorąc pod uwagę ich sposoby na wyciąganie pieniędzy na każdym kroku. 

Jeśli nie wybieracie się na kilkudniowy trekking w Himalaje lub w głąb kraju gdzie może faktycznie jest pięknie pod względem przyrodniczym to nie polecamy Wam Nepalu.

Przykładowe ceny:

taxi w Kathmandu ( dosyć krótkie odcinki bo odległości są niewielkie): 600 NPR
t-shirt : 300 NPR
woda 1 l: 30 NPR
kilka bananów : 130 NPR
posiłek w barze (pierożki momo i napój): 150 NPR
lunch dla dwóch osób w restauracji: 1000 NPR
wycieczka samochodem po okolicach Katmandu: 2000 NPR od osoby
przejazd autobusem na trasie Katmandu - Pokhara ( 7 godzin ostrej telepki): 800 NPR
hostel w Kathmandu: 3500 NPR za noc
hostel w Pokharze: 4500 NPR za noc ( miało być wygodniej bo z ogrzewaniem i ciepłą wodą ale ciągle nie było prądu więc z ogrzewania i ciepłej wody nici więc lepiej wziąć dużo tańszy hostel bez tych niby udogodnień)

czwartek, 6 lutego 2014

Pokhara

Wreszcie, po wielu dniach dotarliśmy do relatywnie spokojnego i przyjemnego miejsca. Pokhara to miasto leżące na wysokości 800 metrów n.p.m., zamieszkałe przez około 200 tysięcy mieszkańców. Uroki tego miejsca stanowią: piękne, przejrzyste jezioro i widoki na Himalaje. Stąd zaczyna się najbardziej znany szlak trekkingowy dookoła Annapurny, na którą mamy widok z naszego okna w hotelu.
Samo miasteczko w sensie architektonicznym nie jest może najpiękniejsze ale jest spokojne i panuje tu przyjemny klimat. Mieszkańcy są bardzo otwarci i sympatyczni.
Jest to miejsce nastawione stricte na turystów więc pełno tu sklepów, knajp, hoteli i firm organizujących atrakcje turystyczne. Można tu pływać łodziami po jeziorze, latać na paralotni, chodzić po górach, jeździć na koniach itd. Niestety wszystko jest bardzo drogie. Po raz kolejny mamy wrażenie, że ceny są wygórowane w stosunku do jakości. 
My spędziliśmy tu czas na rekonwalescencji po choróbskach. Zrobiliśmy kilka ładnych spacerów i melanżowaliśmy w knajpach. Przed nami jeszcze jeden drobny trekking i żegnamy Nepal. Przenosimy się w końcu w cieplejsze miejsca.

Pokhara

Widok na Annapurnę

Pola ryżowe z rzepakiem

Wieszamy chorągiewki modlitewne dla Koniakowej :)

Pokhara z góry
World Peace Pagoda i Pai Mei ;)

poniedziałek, 3 lutego 2014

Dolina Katmandu

Dzisiaj wynajęliśmy samochód z kierowcą żeby pozwiedzać okolice Katmandu. Na początek wybraliśmy się do kompleksu świątynnego Swayambhu. Buddyjska stupa oraz hinduistyczne świątynie położone są na zielonym wzgórzu, na którego szczyt prowadzą 362 stopnie. Jest to jedna z nielicznych, niewielkich oaz zieleni w stolicy Nepalu. Chwila oddechu od kurzu i smogu miejskiego poprawiła nam nieco humory.
Następnie udaliśmy się do jednego z najświętszych miejsc buddystów - Boudhanath. Mieści się tam olbrzymia stupa, która jest usytuowana w centrum naturalnej mandali i podobno przenika ją święta energia. Historycznie rzecz biorąc był to charakterystyczny punkt leżący na szlaku handlowo- pielgrzymkowym, do którego przybywali wędrowcy podziękować za bezpieczne przejście przez Himalaje i dotarcie do doliny Katmandu. Wielka Stupa ta jest symbolem Nepalu ( można ją znaleźć na banknotach Rupii Nepalskich) i faktycznie robi duże wrażenie natomiast jej otoczenie niestety przypomina odpustowy jarmark, a okolica jest tak brudna i nieprzyjemna, że nastroje nam opadły.
Trzecie miejsce, które zwiedziliśmy to oddalona o kilkanaście kilometrów od Katmandu, dawna stolica Nepalu - Bhaktapur. Historia tego miasta/wioski sięga 8 wieku. Podobno tutaj zlokalizowana jest kulturalna stolica Nepalu i odbywa się tu wiele festiwali i wydarzeń kulturalnych. Osobiście miałbym problem ze stwierdzeniem, który z oglądanych przez nas budynków w tym mieście był wybudowany 20 lat temu, a który 5 wieków temu. Wszystkie są tak samo pokryte pyłem i wyglądają mocno smętnie. Za wejście na teren historycznej części Bhaktapuru trzeba było zapłacić 15 dolarów od osoby. Uważam, że jest to mocno wygórowana cena za zwiedzanie tego miejsca. Jedynie główny plac zwany Durbar Square ( tak samo jak w Katmandu i chyba w każdym mieście w Nepalu) z kilkoma wieżyczkami i pałacykiem przypominającym dużą stodołę robi jako takie pozytywne wrażenie. Zupełnie nie mogliśmy odnaleźć klimatu tego miejsca. Co chwilę nas ktoś zaczepiał żeby nam sprzedać jakieś pseudo pamiątki albo swoje usługi przewodnika, a proponowane ceny były prosto z kosmosu.
W sumie to Nepalczycy są całkiem sprytni i myślę, że powinniśmy się od nich uczyć. Proponuję zacząć pobieranie opłaty w wysokości 20 dolców od zagranicznych turystów za wstęp do Radomia jako centrum kultury europejskiej ;) Kolejne 20$ za oprowadzenie po parku żeby pokazać drzewa. Może trochę przesadzam ale prawda jest taka, że mamy wrażenie iż turyści są tu traktowani jak kury znoszące złote jaja i na każdym rogu trzeba z nich zedrzeć ile się da. Jednocześnie większość zwiedzanych przez nas obiektów i miejsc jest totalnie zaniedbana i nie widać żeby te pieniądze, które zostawiają turyści miały tą sytuację zmienić. Nie widać też żeby te pieniądze poprawiały sytuację biednych dzieci i starszych osób żebrzących na każdym kroku. Prawdopodobnie trafiają one do wąskiej, mafio-podobnej grupy przedsiębiorców związanych z branżą turystyczną. Przykre to i irytujące. Nepal jest bardzo biednym krajem i zrozumiałe jest to, że ludzie chcą tu zarobić ale ich pazerność i oczekiwania są mocno wygórowane w stosunku do tego co oferują.

Poniżej kilka zdjęć z naszej wycieczki:

Swayambhu

Smog nad Katmandu widoczny ze Swayambhu

Wielka stupa w Boudhanath

Durbar Square w Bhaktapur

Typowa, "zabytkowa" ulica kulturalnej stolicy Nepalu.

niedziela, 2 lutego 2014

Katmandu

Dzisiaj moje samopoczucie znacząco się poprawiło więc wybraliśmy się na krótki spacer po teoretycznie najatrakcyjniejszej turystycznie części miasta. Na wstępie zakupiliśmy maseczki zasłaniające usta i nos żeby nie wdychać pyłu i spalin. Od naszego hotelu do Durbar Square (centrum miasta) szliśmy przez około 2 km wąskimi uliczkami, na których niestety panuje duży ruch. Co chwilę napotykaliśmy posążki różnych bóstw, mniejsze i większe świątynie i stupy. Niektóre budynki są na prawdę stare i pięknie zdobione drewnianymi rzeźbieniami. Niestety całość robi raczej smutne wrażenie. Wszystko pokryte jest pyłem, brudem i odchodami gołębi, których są tu dziesiątki tysięcy. Trzeba uważać żeby nie zostać trafionym gołębiową bombą w nos. Nam się nie udało tego uniknąć ;)W końcu dotarliśmy do kompleksu pałacowo- świątynnego, który wygląda interesująco aczkolwiek też nie powala.
Katmandu to wielki zapylony bazar. Jeśli ktoś lubi robić zakupy to na pewno mu się spodoba. Jutro planujemy drugie podejście i może trafimy na bardziej atrakcyjne miejsca. 
Jesteśmy też trochę zawiedzeni jedzeniem. Jedliśmy już w kilku miejscach, rzekomo prawdziwe nepalskie jedzenie i słabe to wszystko było w porównaniu do jedzenia w Indiach. Na razie najlepsze nepalskie jedzenie jedliśmy w barze nepalskim przy ul.Grójeckiej w Warszawie. Będziemy próbować dalej i mamy nadzieję, że trafimy na coś lepszego.
Poniżej kilka zdjęć z naszego spaceru do kompleksu Durbar Square
Typowe skrzyżowanie w centrum Katmandu
Rikszarze czekający na klientów i służby porządkowe
Kompleks świątynno-pałacowy Durbar Square
Wnętrza pałacu

Udało nam się w środku dnia trafić na moment kiedy nie było dużego smogu, a pył trochę opadł zrobić zdjęcie, na którym w oddali widać Himalaje.

sobota, 1 lutego 2014

Nepal i kilka dni straty w szpitalu

28 stycznia dolecieliśmy do Katmandu- stolicy Nepalu.
Pierwsze wrażenie - raczej bez szału bo miasto jest bardzo brudne i w powietrzu unosi się straszny pył. Mimo tego nie nastawiamy się negatywnie bo pierwsze wrażenie często bywa mylne.
Po przyjeździe do hostelu ( tym razem wybraliśmy droższą opcję z ogrzewaniem wiedząc, że w nocy temperatura spada do 3 stopni Celsjusza) ruszyliśmy na krótki spacer po okolicy żeby coś zjeść i zrobić drobne zakupy. Nasz hostel znajduje się na skraju turystycznej dzielnicy Thamel, w której królują setki sklepików, restauracji i hoteli. To co nas zaskoczyło to ceny podstawowych produktów. Myślałem, że ciężko będzie przebić ceny indyjskie, a jednak jest tu taniej. W knajpie, za 2 porcje pierożków momo i 2 napoje ginger lemon honey zapłaciliśmy mniej niż 10 zł. W aptece za opakowanie ibuprofenu - 60 groszy. Żeby ochronic się przed wieczornym zimnem i ewentualnymi niekorzystnymi warunkami pogodowymi w wyższych partiach Nepalu nabyliśmy drogą kupna 2 softshelle oraz. 3 pary ciepłych skarpet i zapłaciliśmy 50 zł. Sklepów z odzieżą trekingową jest tu multum. Oczywiście każdy sklep się szczyci tym, że sprzedaje odzież markową i faktycznie można tu dostać ubrania każdej wymarzonej marki tyle, że z oryginałem mają one mało wspólnego. Mimo tego ubrania te są całkiem w porządku jeśli chodzi o jakość i myślę, że spełnią swoje zadanie przez te kilkanaście dni kiedy są potrzebne.Potem można je oddać albo wyrzucić.
Tyle o cenach i zakupach.
Ważniejsze od tego są dwa fakty, które zaobserwowaliśmy już od początku. Po pierwsze ludzie są tu bardziej uśmiechnięci i życzliwi niż w Indiach. Po drugie jest tu dużo mniejszy hałas niż w miastach indyjskich chociaż Nepalczycy też lubią potrąbić. 
Tyle jeśli chodzi o pierwszy dzień w Katmandu.

Niestety kolejne dni nie były już przyjemne. Moje przeziębienie, którego nabawiłem się w Indiach dało się mocno we znaki i kiedy temperatura urosła do 39 stopni, Kaśka zdecydowała że muszę iść do lekarza. Właściciel hotelu, który okazał się bardzo sympatyczny i pomocny, polecił nam klinikę i zamówił transport. Po 20 minutach przyjechała po mnie karetka i razem z właścicielem pojechaliśmy do prywatnego szpitala. Moje samopoczucie pogarszało się z minuty na minutę. Na miejscu natychmiast zaopiekował się mną personel medyczny, który po przeprowadzeniu wstępnych badań zalecił pozostanie w szpitalu. Pech straszny ale co robić. Po niezbyt przyjemnej nocy ze względu na marne samopoczucie i stres związany z obawą co to za badziewie mnie dopadło, przyszły wyniki badań krwi. Ku naszemu wielkiemu zdziwieniu okazało się, że zostałem zakażony wirusem duru brzusznego. Dowiedzieliśmy się, że szczepienie, które robiliśmy przed wyjazdem jest skuteczne tylko w 70% przypadków. Na szczęście okazało się również, że jest to początkowe stadium choroby, a szczepienie łagodzi jej objawy. Przez kolejne 3 dni podawano mi dożylnie serię antybiotyków i leków wspierających. Moje samopoczucie zaczęło się poprawiać.

Dzisiaj wychodzę ze szpitala. Przez następne kilka dni muszę odpoczywać w hotelu i dokończyć antybiotyki, a potem możemy kontynuować naszą przygodę. Na szczęście wszystko się dobrze skończyło ale nauczka jest taka żeby nie lekceważyć objawów i  nawet jeśli wydaje nam się, że jesteśmy lekko przeziębieni w takich krajach jak Indie, warto udać się do lekarza żeby upewnić się czy to nie malaria albo inne wirusisko. 
Chciałem też dodać, że w tych trudnych psychicznie chwilach Kaśka była super wsparciem i bez niej pewnie bym się poddał i chciał wracać do domu. Dzielna ta moja żona i najwspanialsza za co ją kocham najbardziej na świecie.
Następna relacja już za kilka dni.