28 stycznia dolecieliśmy do Katmandu- stolicy Nepalu.
Pierwsze wrażenie - raczej bez szału bo miasto jest bardzo brudne i w powietrzu unosi się straszny pył. Mimo tego nie nastawiamy się negatywnie bo pierwsze wrażenie często bywa mylne.
Po przyjeździe do hostelu ( tym razem wybraliśmy droższą opcję z ogrzewaniem wiedząc, że w nocy temperatura spada do 3 stopni Celsjusza) ruszyliśmy na krótki spacer po okolicy żeby coś zjeść i zrobić drobne zakupy. Nasz hostel znajduje się na skraju turystycznej dzielnicy Thamel, w której królują setki sklepików, restauracji i hoteli. To co nas zaskoczyło to ceny podstawowych produktów. Myślałem, że ciężko będzie przebić ceny indyjskie, a jednak jest tu taniej. W knajpie, za 2 porcje pierożków momo i 2 napoje ginger lemon honey zapłaciliśmy mniej niż 10 zł. W aptece za opakowanie ibuprofenu - 60 groszy. Żeby ochronic się przed wieczornym zimnem i ewentualnymi niekorzystnymi warunkami pogodowymi w wyższych partiach Nepalu nabyliśmy drogą kupna 2 softshelle oraz. 3 pary ciepłych skarpet i zapłaciliśmy 50 zł. Sklepów z odzieżą trekingową jest tu multum. Oczywiście każdy sklep się szczyci tym, że sprzedaje odzież markową i faktycznie można tu dostać ubrania każdej wymarzonej marki tyle, że z oryginałem mają one mało wspólnego. Mimo tego ubrania te są całkiem w porządku jeśli chodzi o jakość i myślę, że spełnią swoje zadanie przez te kilkanaście dni kiedy są potrzebne.Potem można je oddać albo wyrzucić.
Tyle o cenach i zakupach.
Ważniejsze od tego są dwa fakty, które zaobserwowaliśmy już od początku. Po pierwsze ludzie są tu bardziej uśmiechnięci i życzliwi niż w Indiach. Po drugie jest tu dużo mniejszy hałas niż w miastach indyjskich chociaż Nepalczycy też lubią potrąbić.
Tyle jeśli chodzi o pierwszy dzień w Katmandu.
Niestety kolejne dni nie były już przyjemne. Moje przeziębienie, którego nabawiłem się w Indiach dało się mocno we znaki i kiedy temperatura urosła do 39 stopni, Kaśka zdecydowała że muszę iść do lekarza. Właściciel hotelu, który okazał się bardzo sympatyczny i pomocny, polecił nam klinikę i zamówił transport. Po 20 minutach przyjechała po mnie karetka i razem z właścicielem pojechaliśmy do prywatnego szpitala. Moje samopoczucie pogarszało się z minuty na minutę. Na miejscu natychmiast zaopiekował się mną personel medyczny, który po przeprowadzeniu wstępnych badań zalecił pozostanie w szpitalu. Pech straszny ale co robić. Po niezbyt przyjemnej nocy ze względu na marne samopoczucie i stres związany z obawą co to za badziewie mnie dopadło, przyszły wyniki badań krwi. Ku naszemu wielkiemu zdziwieniu okazało się, że zostałem zakażony wirusem duru brzusznego. Dowiedzieliśmy się, że szczepienie, które robiliśmy przed wyjazdem jest skuteczne tylko w 70% przypadków. Na szczęście okazało się również, że jest to początkowe stadium choroby, a szczepienie łagodzi jej objawy. Przez kolejne 3 dni podawano mi dożylnie serię antybiotyków i leków wspierających. Moje samopoczucie zaczęło się poprawiać.
Dzisiaj wychodzę ze szpitala. Przez następne kilka dni muszę odpoczywać w hotelu i dokończyć antybiotyki, a potem możemy kontynuować naszą przygodę. Na szczęście wszystko się dobrze skończyło ale nauczka jest taka żeby nie lekceważyć objawów i nawet jeśli wydaje nam się, że jesteśmy lekko przeziębieni w takich krajach jak Indie, warto udać się do lekarza żeby upewnić się czy to nie malaria albo inne wirusisko.
Chciałem też dodać, że w tych trudnych psychicznie chwilach Kaśka była super wsparciem i bez niej pewnie bym się poddał i chciał wracać do domu. Dzielna ta moja żona i najwspanialsza za co ją kocham najbardziej na świecie.
Następna relacja już za kilka dni.