środa, 30 kwietnia 2014

Monte Alban

Dzisiaj odwiedziliśmy zapoteckie miasto Monte Alban. Miasto to zostało usytuowane na wzgórzu, którego szczyt został ręcznie zniwelowany pod budowę świątyń, domostw i pałaców. Kultura Zapoteków osiągneła swój szczyt rozwoju w latach 300-700 n.e. po czym z nieznanych dotąd przyczyn około 1000 r.n.e. miasto zostało opuszczone.




Położnie Monte Alban pozwala na podziwianie całej doliny w której znajduje się Oaxaca.


Przy okazji zwiedzania ruin poznaliśmy ciekawego pana z Colorado który w domu zajmuje się produkcją alkoholi i tutaj w Oaxaca poznawał tajniki produkcji mezcalu (Oaxaca jest stolicą tego trunku). Nawet mają tutaj ukute lokalne powiedzonko odnośnie mezcalu -  "para todo mal, mezcal, y para todo bien también" - w wolnym tłumaczeniu - "za wszystko co złe, mezcal, i za wsztstko co dobre też".

Zachęceni jego opowieściami chyba skierujemy nasze kroki do najbliższej mezcalerii na Kaśki urodzinową lufkę. Salud!

wtorek, 29 kwietnia 2014

Oaxaca

Po kilku miło spędzonych dniach w Puebli ruszyliśmy w dalszą podróż. Nasza droga wiodła przez piękne góry Sierra Madre. Mogliśmy z okna autobusu podziwiać zmieniające się krajobrazy i roślinność. Widzieliśmy niesamowite kaktusy w kształcie olbrzymich kul, a także i takie zupełnie proste ale wysokie na 3-4 metry. Podróż trwała kilka godzin, a naszym celem było miasto Oaxaca( czyt. Łachaka) położone na wysokości 1550 metrów nad poziomem morza, w dolinie otoczonej trzema pasmami górskimi. Samo miasto zostało założone przez kolonizatorów hiszpańskich na miejscu osad Zapoteków.
Po przyjeździe od razu udaliśmy się na lokalny targ żeby coś zjeść i trafliśmy na fantastyczne wprost miejsce dla smakoszy. Generalnie impreza polega na tym, że dostaje się wiklinową misę, z którą chodzi się między straganami z mięsem i wybiera się to co się chce zjeść. 

Mięso ląduje na grillu, a w międzyczasie wybiera sie dodatki w postaci warzyw, ktore mogą być również grilowane lub podane wpostaci salsy lub sałatki. Do wszystkiego podawane są tortiille i za chwilę przed nami ląduje wielka ilość fantastycznego jedzenia za całe 25 zł. Cóż to była za uczta.

Po takim jedzeniu ledwo mieliśmy siły żeby pospacerować po centrum i zorientować się w okolicy.
Następnego dnia ruszyliśmy zwiedzać Oaxace, która okazała się kolejną perełką na naszej trasie. Architektonicznie jest to miasto parterowych, kolonialnych i współczesnych budyneczków pomalowanych na różne, żywe kolory. Nasz kilkugodzinny spacer prowadził urokliwymi uliczkami gdzie co chwila zatrzymywało nas ciekawe muzeum, galeria sztuki albo piękny kościół. 



W ciągu dnia atmosfera miasta jest bardzo leniwa i ludzi prawie nie widać,natomiast po zmroku wszystko ożywa i na ulice wychodzą tłumy ludzi. Otwierają się knajpy, zaczynają grać uliczne zespoły i generalnie panuje atmosfera fiesty. Taka sytuacja wynika zapewne z faktu, iż temperatura w ciągu dnia przekracza 35 stopni Celsjusza natomiast wieczorem spada do przyjemnych 22 stopni. Poza tym znowu szczęśliwie trafiliśmy na kilkunastodniowe obchody z okazji założenia miasta więc mamy okazję uczestniczyć w ciekawych wydarzeniach. Dzisiaj na przykład wysłuchaliśmy fajnego koncertu na lokalnym Zocalo, obejrzeliśmy dwa filmy dokumentalne i zwiedziliśmy parę ciekawych wystaw. Poza tym dobrze podjadamy, pijemy piwko i zwiedzamy dalej.

Fragment akweduktu zbudowanego przez kolonizatorów.

czwartek, 24 kwietnia 2014

Miasto Puebla

Po dwóch dniach podróży autobusami, promem i samolotem dotarliśmy do Puebli w Meksyku.
Miasto zostało założone w 1531 roku przez Hiszpanów. Szybko zyskało znaczenie ze względu na swoją lokalizację na szlaku handlowym z miasta Meksyk do portu Veracruz oraz produkcję ceramiki (głównie kafli), która była możliwa dzięki okolicznym złożom gliny. Puebla była wielokrotnie atakowana przez Amerykanów i Francuzów jednak największe znaczenie w jej historii ma zwycięstwo wojsk meksykańskich nad trzykrotnie większymi siłami francuskimi 5 maja 1862 roku. Od tamtej pory, co roku w tym dniu obchodzone jest święto miasta, które stało się rówńież świętem państwowym Meksyku.
My dotarliśmy do Puebli jeszcze przed świętem 5 maja ale trafiliśmy na dosyć hucznie obchodzone dni książki oraz kilkudniowy festiwal. Dzięki temu możemy uczestniczyć w różnych ciekawych wydarzeniach takich jak koncerty, wystawy i fiesty.
Samo miasto od razu przypadło nam do gustu ze względu na piękną architekturę i ogólnie panujący porządek. Jest tu również sporo ciekawych muzeów i galerii, nie wspominając o bogato zdobionych kościołach i budynkach użyteczności publicznej.
Pierwszego dnia byliśmy trochę padnięci po podróży więc poszliśmy na krótki spacer na główny plac gdzie akurat trafiliśmy na fajny koncert. Czas zleciał nam dosyć szybko i sił na więcej nam zabrakło.
Drugiego dnia po śniadanku ruszyliśmy eksplorować miasto.
Największe wrażenie zrobiło na nas bardzo nowoczesne Muzeum Amparo poświęcone sztuce prekolumbijskiej, dziełom z okresów kolonialnych oraz sztuce współczesnej. Już samo miejsce (dwie kolonialne kamiennice z pięknymi dziedzińcami) robi niesamowite wrażenie i widać, że w jego renowację wpompowano olbrzymie pieniądze. 
Hol muzeum Amparo

Sztuka współczesna

Widok na miasto z dachu muzeum

Po obejrzeniu imponującej kolekcji w muzeum Amparo i posileniu się w lokalnej jadłodajni spacerowaliśmy uliczkami Puebli. 



Odwiedziliśmy też dzielnicę artystów


i na koniec kolejne muzeum tym razem poświęcone sztuce współczesnej

Pierwsze wrażenia po kilkugodzinnym spacerze są bardzo pozytywne i na pewno już możemy polecić Pueblę jako ważny przystanek w podróży po Meksyku.

poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Wyprawa 4x4

Lekko znudzeni słodkim lenistwem na plaży postanowiliśmy sobie urozmaicić pobyt w Santa Teresa.
Wynajęliśmy quada na cały dzień  i wybraliśmy się na wycieczkę lokalnymi drogami, po których ze względu na ich stan poruszać się mogą tylko pojazdy z napędem na cztery koła.
Zanim jednak ruszyliśmy, Michał musiał przejść szybkie przeszkolenie z jazdy tą potężną maszyną wyprodukowaną przez Hondę. 

Trzeba przyznać, że początki były "szarpane" jeśli chodzi o styl jazdy i Kaśka jako pasażerka, co chwila podrygiwała nóżkami do góry na skutek gwałtownego przyspieszania. Jednak po przejechaniu kilku kilometrów maszyna dała się ujarzmić i dalsza jazda była niezłą zabawą. Dodatkową frajdę sprawiał pęd powietrza, który przyjemnie dawał odetchnąć od panującego skwaru 36 stopni Celsjusza.

Po około godzinie jazdy po pięknym aczkolwiek zapylonym zadupiu dojechaliśmy do wioski Montezuma. Tam po odstawiniu maszyny na parking ruszyliśmy pieszo na mały trek połączony ze wspinaczką w celu wymoczenia swoich spoconych i zakurzonych tyłków w wodospadach.

Najpierw były skoki ze skał do wody
 potem masaże
a na koniec naturalne spa w naturalnych basenikach z krewetkami
Było cudnie.
Wymasowani i wymoczeni dokończyliśmy naszą wspinaczkę, a następnie ruszyliśmy dalej zwiedzać okolicę. Zatęskniło nam się za piaskiem i morzem więc zaliczyliśmy kąpiel na plaży w Montezumie, na której wędkarze wyciagali całkiem smacznie wyglądające ryby.
Po Montezumie ruszyliśmy znowu w trasę i dotarliśmy do wyboistej drogi, która sprawiła Michałowi niezłą zabawę na quadzie. Trzeba było nawet przejechać przez płytką rzekę. Chwila napięcia i niepewności czy się uda i już pędzimy ubłoceni dalej po bezdrożach. 
Po kilkunastu kilometrach dotarliśmy do kolejnego, malowniczego miejsca-  Mal Pais. Tutaj starczyło nam już ledwie sił i czasu na zrobienie kilku zdjęć i trzeba było wracać żeby oddać maszynę.

Zmęczeni i umorusani w błocie jak dzieci  ale szczęśliwi dotarliśmy w końcu do naszego hoteliku w Santa Teresie.
Znowu czas na piwko w basenie, a jutro ostatni dzień surfingu w Kostaryce. Pojutrze wracamy do San Jose, a potem lecimy eksplorować Meksyk.
Ahoj

środa, 16 kwietnia 2014

Samara i okołoświąteczne rodeo

Od trzech dni zbijamy bąki na plaży w Samarze. Jest to niewielka wioska nad brzegiem Pacyfiku. W sumie nie byłoby o czym pisać, no bo w kółko surfing, plaża, słońce i palmy, gdyby nie dotarła do nas wiadomość o rodeo organizowanym dwa razy w roku - przy okazji świąt Wielkanocy i Bożego Narodzenia. Żądni wrażeń udaliśmy się wieczorem we wskazane miejsce by na środku sporego pola znaleźć iście festynowe miasteczko. Budy z piwem i przekąskami, stoiska sprzedające watę cukrową, okulary przeciwsłoneczne, klapki i naszyjniki, gry i zabawy w których wygraną jest pluszowy miś, parkiet do tańca z muzyką disco-latynoameykańską. W środku tego wszystkiego wznosiły się dumnie: sklecone z desek arena i trybuny rodeo. Rozkładowy początek imprezy określony był na godzinę 18, my zapominając że jesteśmy w Ameryce Środkowej stawiliśmy się po 19, pani w kasie powiedziała że impreza zaczyna się o 20, a w sumie zaczęło się po 21.



Jednak warto było czekać, gdyż czegoś takiego jeszcze nie widzieliśmy. Zabawa rozpoczęła się w miarę standardowo (w naszym mglistym wyobrażeniu o rodeo), na środek areny wymaszerowali "ujeżdżacze" byków, ich pomocnicy z czerwonymi płachtami oraz konni ranchero z lassami. Po zmówieniu modlitwy w intencjach raczej zdrowotnych przyszedł czas na pierwszy występ. 


Jak to widzieliśmy w "hamerykańskich" filmach otwiera się bramka z której wypada/wyskakuje byk ujeżdzany przez jakiegoś śmiałka. Jednak po kilku sekundach śmiałek spada z byka i wtedy na arenę wybiegają zwykli zjadacze chleba z widowni i przez kilka dobrych minut są ganiani lub ganiają byka. Jeden z odważnych stracił spodnie gdy kolega podawał mu piwo przez ogrodzenie areny. Na koniec konni ranczero łapią byka na lasso. Po kilku minutach bramka areny otwiera się ponownie i cała zabawa zaczyna się od nowa. 


Niestety słowami nie da się oddać ubawu jaki mieliśmy obserwując ganianych przez byka śmiałków. Mamy wrażenie że to taki lokalny "targ kawalerów" gdyż najzwinniejsi i najsprawniejsi mogli się pochwalić różnorodymi trikami w unikaniu byczych rogów. Przy takiej okazji lokalne panny na wydaniu też mają okazję zaprezentować swoje wdzięki ;)


Sami też doświadczyliśmy odrobiny emocji gdzyż przesiedzieliśmy rodeo na drewnianym ogrodzeniu areny, w które to z impetem walił byk, to rejterowali na nie gonieni przez byka śmiałkowie.


Tymczasem wracamy do słodkiego lenistwa i surfowania na falach. Odezwiemy się za kilka dni.

sobota, 12 kwietnia 2014

Park linowy i wiszące mosty w Monteverde

Dzisiaj mieliśmy naprawdę szalony dzień. Najpierw dwugodzinny trek z przewodnikiem po wiszących mostach nad lasem deszczowym. Znowu mogliśmy podziwiać piękno przyrody, a przy okazji posłuchaliśmy trochę ciekawostek o biologii tego ekosystemu. Było bardzo ciekawie, a przy okazji nieco strasznie. Mosty się mocno bujają i niektóre są zawieszone naprawdę wysoko nad ziemią.



Po południu zaczęła się jeszcze ciekawsza przygoda i chyba jedna z bardziej szalonych rzeczy jakie zrobiliśmy w życiu. Wybraliśmy się do parku linowego 100% Aventura Monteverde. Tam czekało na nas kilkanaście zjazdów po linach nad lasem deszczowym, a w tym najdłuższy w Centralnej Ameryce (1590 metrów) oraz Tarzan Swing czyli wielka huśtawka o wysokości 45 metrów. Żeby  się na niej pobujać, najpierw trzeba skoczyć, a to wymaga sporo odwagi.

 Niewiele osób wie, że to właśnie tutaj w Monteverde narodził się pomysł takich parków. Jeśli jeszcze nie próbowaliście tej zabawy koniecznie to zróbcie. Zachęcam do odwiedzenia strony parku żeby zobaczyć o co dokładnie chodzi http://www.aventuracanopytour.com/
W każdym razie my byliśmy zachwyceni i chętnie to powtórzymy w przyszłości. 


Przygotowania do zabawy 


Tarzan Swing
Gotowi na jazdę? Oto filmik z Superman Slide:


piątek, 11 kwietnia 2014

Monteverde

Miejscowość Santa Elena położona jest w górach i jest to podobno najchłodniejsze miejsce w Kostaryce. Średnia roczna temperatura to około 18 stopni Celsjusza. Jest to też miejsce bardzo mokre bo ilość rocznych opadów przekracza 3000 milimetrów, a wilgotność powietrza waha się między 60 a 97 %.
Ciężko było nam uwierzyć w powyższe informacje, jadąc tutaj z La Fortuny gdzie temperatura przekraczała 35 stopni Celsjusza w ciągu dnia. Tym bardziej, że oba miejsca są oddalone od siebie o zaledwie o 70 kilometrów. Jednak informacje okazały się prawdziwe bo kiedy dotarliśmy na miejsce powitał nas bardzo silny, chłodny wiatr i trzeba było wyjąć z plecaków cieplejsze ubrania. Dodatkowo zaczęło mocno padać ale i na to jesteśmy przygotowani. 
Mimo chłodniejszego klimatu warto tu przyjechać gdyż rejon Monteverde jest centrum ekoturystyki i w okolicy znajduje się kilka rezerwatów, dwa parki narodowe i niezliczona ilość atrakcji związanych z przyrodą.
Tak więc chwilę po przyjeździe i "naładowaniu baterii" pysznymi tacos, wybraliśmy się w poszukiwaniu pierwszych przygód. Nie musieliśmy długo szukać gdyż tuż powyżej naszego miasteczka, w lesie deszczowym znaleźliśmy dwa olbrzymie fikusy, które kryją w środku niespodziankę w postaci "tuneli". Można się po nich wspinać na wysokość kilkunastu metrów. Zabawa była przednia.


Następnego dnia pomimo ulewnego deszczu i wciąż zacinającego wiatru wybraliśmy się do parku narodowego Monteverde. Park obejmuje 10 500 hektarów lasu mglistego (cloud forest) i jest uznawany za jeden z siedmiu cudów Kostaryki. Z powodu pogody nie widzieliśmy zwierząt poza paroma ptaszurami ale sam las robi takie wrażenie, że nie trzeba nam było więcej atrakcji. Jednej rzeczy nam tylko było szkoda bo podobno przy dobrej widoczności, z najwyższego punktu widokowego można zobaczyć dwa oceany. Po południu, pogoda się nieco poprawiła i podczas drogi powrotnej mogliśmy zobaczyć z daleka wybrzeże Pacyfiku.






wtorek, 8 kwietnia 2014

La Fortuna i wulkan Arenal

Wczoraj po południu dotarliśmy do La Fortuny, miasteczka malowniczo położonego, w odległości około 6 km od podstawy wulkanu Arenal.


W 1968 roku wybuch wulkanu zniszczył trzy wioski leżące na zachodnim jego stoku oszczędzając leżące na wschód El Borio, które z tej okazji przemianowano na La Fortunę. Głównymi atrakcjami tego sennego miasta są oczywiście wulkan, wodospad, gorące źródła oraz cała masa narosłych na przemyśle turystycznym atrakcji jak parki linowe, ogród motyli czy przejażdżki konne (jakże popularne skoro konie mają tutaj specjalne parkingi).


My pierwsze kroki skierowaliśmy jednak do knajpy gdzie pierwszy raz od przyjazdu zjedliśmy baaaardzo satysfakcjonujący obiad składający się z sopa ranchero, steku z sosem jalapeno no i chicharones (powinna to być smażona w tłuszczu świńska skórka, my dostaliśmy żeberka, nie mniej i tak było to wyśmienite danie).



Po tak obfitym obiedzie nie pozostało nam nic innego jak urządzić sobie trwającą do wieczora sjestę :)

Natomiast dziś rano, pomni spożytych wczoraj kalorii, ruszyliśmy pieszo do wodospadu La Fortuna. Zajęło nam to około 50 minut ale biorąc pod uwagę że szliśmy w temperaturze powyżej 30 stopnii i cały czas pod górę (mijani wyłącznie przez busy z Amerykańskimi turystami) myślę że udało nam się "pozbyć" wczorajszego obiadu ;) 

Wodospad La Fortuna ma około 70 metrów wysokości i jest chyba jednym z najpiękniejszych jakie widzieliśmy. Woda, bynajmniej nieciepła, stanowiła przyjemną odmianę w stosunku do temperatury powietrza oraz zbawienne orzeźwienie po spacerze. Kaśka skusiła się nawet na dwie kąpiele. Idylliczność tego miejsca zakłócały tylko napływające falami i głośno ekscytujące się wszystkim (nawet stromymi schodami) wspomniane wcześniej amerykańskie wycieczki.





Jedynym rozczarowującym faktem jest to, że za wszystko tutaj trzeba płacić. Za przyjemność kąpieli w wodospadzie skasowano nas po 10$ od osoby. Myśleliśmy że opłata ta pokrywa poruszanie się po strefie parku narodowego, na terenie którego się znajdujemy. Niestety gdy wracając chcieliśmy jeszcze wejść na mniejszy wulkan Cerro Chato okazało się że znowu chcą nas skasować po 10$ za sam fakt że będziemy się wdrapywać na górę przez kolejne 2 godziny. Jako że słońce już mocno przypiekało wypięliśmy na nich nasze białe tyłki.

Fajną sprawą natomiast jest to, że spokojnie można pić tutaj kranówę i że w każdym tutystycznym miejscu można sobie takiej wody nabrać.